czwartek, 27 stycznia 2011

Kixnare - Digital garden

Pewne stare powiedzenie mówi, że prawdziwy mężczyzna powinien... itd. Zostało ono już  swego czasu strawestowane przez użytkowników demotywatorów. A skoro ci wybitni znawcy życia mogli, to dlaczego ja nie miałbym się do tego posunąć? Otóż, moim zdaniem, każdy prawdziwy mężczyzna powinien raz w życiu wysłuchać płyty instrumentalnej od początku do końca. Ale... bez oszukiwania, przewijania. No! Nie udawało mi się to nigdy, od niejakiego Jean Michela Jarre`a począwszy. I w zasadzie do teraz nie rozumiem fenomenu  popularności tego muzyka w Polsce.
Po ten album sięgałem z pewnym dystansem uzbrojony w wiedzę, że należy się spodziewać czegoś innego niż do tej pory. I jest inaczej. Jest sporo elektroniki przemieszanej z brzmieniami i patentami typowymi dla hip-hopu (i to z zamierzchłej, chlubnej, historii), ale są i dźwięki, które akurat mi kojarzą się... bardzo średnio. Wiadomo, raczej trudno się spodziewać po takim producencie jakiejś lipy pod względem produkcji materiału, jego koncepcji, etc. Jednakowoż pozostaje kwestia odczuć mocno subiektywnych, a tu mam huśtawkę nastrojów.
Muzyka, choć sama jest treścią, pozbawiona warstwy wokalnej staje się nieco uboższa. Nie wiem czy brak mi wrażliwości, czy może więcej osób podziela ten pogląd. Album tego rodzaju, chociażby najlepszy, zawsze będzie przeze mnie niżej ceniony. 

Rzekłem, 

Elien.

Brak komentarzy: