poniedziałek, 9 maja 2011

Warsaw Challenge - (krótka) relacja.


Miejsce akcji - wiadomo - Warszawa. Czas - 7 i 8 maja. Ogromna ilość tańca i muzyki. Mnóstwo ludzi. Żadnej napinki. Byłoby idealnie, gdyby nie sobotnia pogoda. Ta akurat nadawała się tylko do tego, żeby ją wsadzić i wyjąć jak będzie potrzebna, czyli wcale. ;) Na b-boyingu się nie znam, ale rzeczy jakie widziałem w ćwierćfinale, półfinałach i samym finale to zupełny kosmos, higher level. Co prawda w ogólnym odczuciu to jednak Pockemon Crew z Francji zasłużyli na triumf, jednakowoż goście z Killafornia zrobili podobne wrażenie. I na tym zamkniemy temat tańca. Nas interesowała strona muzyczna.
Sobotni wieczór z nią zaczęliśmy późno, bo dopiero koncertem De La Soul. Widziany raczej z odległych pozycji, za to doskonale słyszalny i z widokiem na kilka tysięcy rąk w górze, a wg zdobytych dziś informacji samych siedzących miejsc jest tam 2500. Dobre show, choć nie powalające, które jak się okazało było jedynie preludium do tego, co zdarzyć się miało dnia następnego.



A ten dzień zaczął się od kuriozum, którym był występ niejakiego Zaginionego, któremu partnerowała dziewczynka ze skrzypcami, przesmutne bity i hypeman - z papierową torbą na głowie. Zdjęcie wrzucam poniżej, celowo, po to żeby paluchem wskazać to coś. I zapytać nieco retorycznie - jak to się stało?!


Na całe szczęście, dla zdrowia psychicznego uczestników, show zaczęło się rozkręcać. Zobaczyliśmy Chonabibe Soundsystem (przyjemne regałowe granie) i Hi-Fi Bandę z live bandem (nieźle, choć czegoś mi tam brakło). Nie ma to jednak jak granie na żywca, o możliwościach improwizacji nie wspominając. Po osiemnastej zrobiło się naprawdę gorąco, albowiem na scenie zagościł reprezentant Silesii, którego publiczność wyczekiwała jak, nomen omen, kania dżdżu. Ooo tak, to było wydarzenie, patrzta i podziwiajta.



I jeszcze tutaj:

 
A wśród fanów Grubsona była również taka pannica:


I wreszcie finał finałów. Byłem nieco zdziwiony, że jednak dzień wcześniej gwiazdę wieczoru oglądało mniej ludzi, ale... to była ich strata. I powinni dziś dać na mszę, żeby taka okazja im się trafiła ponownie. Ponieważ... Ponieważ było to koncert, a widziałem ich w życiu trochę, fantastyczny, kapitalny i niezapomniany. Cała (sic!) publiczność dosłownie falowała. Idealne zgranie, świetne bębny, mistrz wszechwag na adapterach i człowiek, który powinien stać w Sevres jako wzór Mistrza Ceremonii. Wymianę energii między nim (nimi), a publicznością dosłownie widać było w powietrzu. Gdybym chciał to podsumować, to zacytowałbym zioma, który przechodząc obok mnie powiedział do kolegi: "To był najdłuższy orgazm w moim życiu". I wierzcie mi drodzy parafianie, że prawdą jest to, co rzekł ten człowiek.
Dziś na YT jest tylko fragment, ale daje próbkę tego co przeżywaliśmy tego wieczora.



I na koniec:



Pyrsk ludkowie,
Elien.

1 komentarz:

Wirone pisze...

A o mnie nic :( hehe

Co do gościa w papierowej torbie na głowie, to nie jest przypadkiem Nieuk?