sobota, 21 sierpnia 2010

Fashawn - Boy meets world.

 Trawestując stare powiedzenie - moje bieżące zainteresowania na pstrym koniu jeżdżą. I tak dotarłem do Fashawna nieco ponad pół roku po premierze i w dodatku przy okazji Kempu. Nic to, lepiej późno niż wcale. I mogę z dystansem podejść do dotychczasowych opinii o tej płycie.
 Najpierw rozprawmy się z samym Fashawnem. (A propos - chciałbym poznać gościa, który z takim uporem wpycha na nasz rynek dosłowne kalki z angielskiego. Na przykład w co drugiej recenzji, relacji, rozmowie pojawiają się ostatnio "koty". Grrrr... Wysilmy się trochę, nasz język daje tyle możliwości...) Ad rem - istotnie, przyjemnie jest posłuchać tegoż mc. Pewne, dobrze osadzone w rytmie flow, historie raczej nieodległe od naszych przeżyć, jednak bez napinania się na zastaną rzeczywistość. Gdzieś może w okolicach Gift of Gaba, ale nie będę się upierał. :)
 Bity... Aaa, bity... Całość spod ręki Exile`a. Czyli osoby już dawno nie anonimowej. Dużo tu surowych (moich ulubionych) aranżacji, opartych na jazzujących samplach, wprowadzających  mocno przyjemny nastrój (patrz podsumowanie). Jakkolwiek nie brakuje próbek mocno pochlastanych, atakujących uszy mocno wyeksponowaną sekcją rytmiczną, i co najmniej jednego mocno eklektycznego. I przyznaję, że są numery, które wywaliłbym od razu. Jakoś mi rozwalają całościowy odbiór tej płyty, strasząc np. bezsensownym wyprzedzającym werblem, trochę jak Madlib.
 Album zdecydowanie do słuchania w leniwe sobotnie popołudnia w domowym zaciszu (czyli akurat w tej chwili) czy w wieczorową porą w małej klimatycznej, nieco zbyt przydymionej knajpce, gdzie goście i obsługa przemieszczają się równie leniwie i niespiesznie wymieniają myśli. ;)



Howgh, 
Elien.

Brak komentarzy: